Posty

Promyk

W mojej głowie istnieje pewne wyobrażanie Złotego Chłopca, Skążcego promyka, Którego słońce naznaczyło swoim blaskiem, A wiosenna zieleń podkreśliła oczy. Tego, który złapie mnie za rękę I poprowadzi pewnie Przez cienie moich wątpliwości Aż cały ten ból zniknie. Tego, który powie, Że warto oszukać śmierć.

Duch

Pozwól mi cicho podejść do siebie, Zatopić się w tym obrazie Ostrym już tylko za zamkniętą powieką. Obracam w myślach detale tamtych tragedii, Oddycham wilgotnym pyłem tych miejsc, Teraz jestem w nich zgubiona. Snuję się jeszcze w tym błękitnym półmroku, Domu zamieszkałym przez duchy, Gdzie kurz szczelnie otulił ostatnie ślady światła, Skąd tak beznadziejnie próbujemy zniknąć. Poszukuję drobiazgu, Elementu, który sprawi, Że bruzdy po naszych kłamstwach, Wypełni nowa prawda, A dziury po naszych odejściach Zasypie czas. Elementu, który sprawi, Że zechcemy sobie wybaczyć, Że nauczymy się oddychać Od nowa. Pozwól mi podejść cicho I poukrywać wszystko w mijającym czasie.

Trucizna

Wierzę, że trucizna jest wibracją Na końcu mojego języka, Która wprawia ciała w ruch. Bardzo chciałabym nie uczynić już nic, Zamknąć w ustach każde słowo, Które zabija. Zdusić każde kłamstwo, Które gnije. Wybacz mi proszę, Gdy w milczeniu skrywam głowę, Maskę okrywając bezradnymi dłońmi, Bo nie ma już nic czego pragnęłabym dotknąć. Pytasz mnie czy zabiłam. Ciężko to wyjaśnić.

Poddanie

To nie miało sensu. Byliśmy jak ten jeleń na autostradzie Oślepieni prze światła, Zranieni prze szybko mijające samochody, Ludzi przychodzących i wychodzących z naszego życia. W ciszy wierzgaliśmy nogami leżąc na jezdni. We wciąż rozgrywanych sytuacjach Szukaliśmy ratunku desperacko mrugając oczami. Więc strzaskaj mój uśmiech, Gdy w cieniu samotnego świerku Składam głowę w niemym poddaniu. Kiedy krew z wolna destyluje się z nas, Niech szkarłat wypełni kryształowe wazony, Otuli zakurzone komody. Kiedy mój roztrzaskany uśmiech gradem runie, I pokryje wszystko w blasku świateł.

Oddechy

Jesteś poplątaniem w moich żyłach, Kotwicą zmuszającą do oddechu, Z których każdy wypełniasz znaczeniem. I jeśli posypać bym się mogła, W niemożliwą wiarę pokładam moc, Że poskładać byś mnie umiał, Że myśli me szkaradne spisywane krwią, Zakreśliłbyś delikatnie, A stare słońce wzniosłoby jeszcze nowy świt Kiedy strzępy mego świata bierzesz na ręce. Przepływasz przeze mnie, Zaburzając krzepliwość, Kiedy jestem rozpadem. Napadowo i cięgle mi ciebie trzeba Bym widzieć przestać mogła, Blednąc w odcieniach zieleni. Strzelistym światłem oddaj mnie żywym, Zorzą rozpościerającą się po nieboskłonie, W blasku gwiazdy spraw, Że z siebie uczynię coś najlepszego I w strachu znajdę odwagę, W bezradności poczucie pewności, W smutku mym powód by trwać W każdym nerwie.

Od nowa

Jestem zmęczona Najdroższy, Tak bardzo zmęczona. Niesiona pragnieniem by trzymać się w spójnym obrazie, Rozmywam się już przy pierwszych detalach. Jak plama niewyraźna Wykwitami pojawiam się w twoim świecie. Z chęcią oddałabym ci moje myśli, Jednak utkwiły w zadymionej przestrzeni. Słowa me zniszczone i wyświechtane. Jedyne, co do zaoferowania mam To moje marzenia i słabości. Zmęczone spojrzenie, Wielu spraw zamkniętych szczelnie za ścianą powiek. Uśmiech mój, Kiedy twarz byle jaki wygląd ma. I chyba sama nie wiem już, Czy nie składam się jedynie ze sprzeczności. Moje nerwy są już w strzępach, A poczucie winy ciężko osiadło na mych ramionach. Więc daje ci je, Moje słabości. Odblask każdego uczucia, Które we mnie jeszcze pozostało. Obraz własnej siły, Na przedsionku wrażliwości Z trudem budowany. Zakrwawioną dłoń, Byś w dal poprowadzić mnie mógł. Krok po kroku, Moje serce, W kawałkach, Abyśmy mogli zacząć od nowa.

Scenerie

Było nas coraz mniej i mniej czegoś, Co można by komuś ofiarować. Jestem duchem, Zmorą przedwieczorną. Gdy zmęczone słońce Wznosi jeszcze stary świt, Dlaczego wciąż dziwi nas, Nowa obsada na tle zakurzonej scenerii. Każą nam szukać schronienia, W dłoniach drugiego człowieka hodować najskrytsze marzenia. A jest nas coraz mniej. Znikamy, rozdarci na wietrze, Z którego żaden podmuch nie porwie nas już do lotu. Nasze skrzydła to twarda rzeczywistość, Z dna wszystkich złych i dobrych dążeń. Nasza wolność to pragnienia nieulęknione, Z grzmotów i błyskawic zrodzone. I drżałabym patrząc na mnie, Że mój pokój pełny mroku. I drżałabym patrząc na mnie, Że tak leżę tu w milczeniu i słowa, Słowa zabijają mnie, Tętniąc znakami życia. Wypełnieni treścią, jesteśmy martwi. Wśród stosów mebli, Wspólnie dotkniętych spraw, Do powiedzenia sobie Nie mamy nic.